Podczas czterodniowego pobytu w Budapeszcie nauczyłam się tylko jednego słowa. Ale za to zapamiętam je na długo, bo w czasie czterdziestodwukilometrowego biegu słyszałam je setki razy. Dalej Asia, dalej – wołali zupełnie obcy mi ludzie. Dajesz, dajesz – wołał Piotr, który towarzyszył moim zmaganiom w kilku miejscach na trasie.

Gdy pół roku temu zapisywałam się na maraton w Budapeszcie (po pięknym, ale trudnym maratonie w Paryżu) marzyłam o poznaniu pięknego miasta i oczywiście o kolejnej życiówce. Bez tej życiówki jakoś trudno mi było sobie wyobrazić moją radość na mecie.

Gdy 11 października kilka minut po godzinie 14 wbiegałam na metę uniosłam ręce w górę w geście radości i zwycięstwa. Mojego zwycięstwa. Zwycięstwa nad ciałem, które w drugiej połowie pragnęło się zatrzymać i nad głową, która kusiła by dać sobie spokój i zejść z trasy. Choć oficjalny czas netto 4:27:21 daleki był od moich marzeń i celu (chciałam pobiec poniżej 4.15) to jednak już sam fakt, że dobiegłam do mety jest dla mnie powodem do radości. Nie tylko dobiegłam do mety, ale przebiegłam cały maraton od startu do mety i każdy jego metr.

Skąd ta radość, skoro nie dość, że nie poprawiłam swojego najlepszego czasu w maratonie, nie dość, że to jest mój trzeci wynik na tym dystansie, to jeszcze jest tak daleki od planów? Bo to nie był dla mnie łatwy bieg. To nie był w moim pozabiegowym życiu dobry czas, by się przygotować do walki o najlepszy wynik. Zbyt wiele stresu, zbyt wiele ważnych dla mnie zmian i konieczność podejmowania niełatwych decyzji. Kilka tygodni poprzedzających mój wyjazd do Budapesztu przyniosło ze sobą prawdziwą rewolucję. Czas zmienić przysłowie – dobre rzeczy też chodzą parami. Ten bieg otworzył tak naprawdę nowy rozdział w moim życiu, gdzie widzę wiele nowych szans dla siebie, możliwości i wyzwań. A kto wie co ja jeszcze wymyślę 🙂

Dość tych osobistych wyznań! Miało być przecież o bieganiu i o maratonie. Maratonie, który w tym roku zorganizowano już po raz trzydziesty, a start biegu umiejscowiono na placu o znaczącej nazwie Hősök tere, czyli Plac Bohaterów. Przebiegając wokół niego na 41. km czułam się jak bohaterka.

Już w piątkowe popołudnie, gdy dotarłam do Budapesztu mogłam obserwować ostatnie przygotowania do tego wydarzenia. Meta była już gotowa, stały namioty a na linach wisiały flagi państw, z których biegacze mieli stanąć na starcie. Jednak dopiero w sobotę planowałam odbiór swojego pakietu startowego, spotkanie ze znajomymi z Polski i pasta party. Pakiet skromny – techniczna koszulka w niebieskim kolorze, voucher do wykorzystania przez rok w pewnych tanich liniach lotniczych i ulotki. W tym roku jednak po raz pierwszy organizatorzy zdecydowali się na bezpłatne pasta party dla biegaczy. Był więc do wyboru makaron na słodko lub słono, czekoladka i piwo. Piwo trafiło w dobre ręce 😉

Świetna lokalizacja naszego noclegu (o tym w kolejnym poście, który już reklamuję) sprawiła, że na start mieliśmy tylko półtora kilometra. Deszczowe półtora kilometra. Niedzielny poranek przywitał mnie deszczem! Owszem zamawiałam chłód (ok. 9 stopni) i chmury, ale w moim zamówieniu nie było mowy nawet o kropli deszczu. Jemy śniadanie – pada, ubieram się – pada, idziemy na start – pada… Co za szczęście, że wzięłam swoją cieniutką biegową kurteczkę – myślę. Minę miałam jednak nietęgą. Z jednej strony stres, z drugiej ta pogoda. Tuż przed 9.30 ustawiam się jednak w swojej strefie startu. I w tym tłumie Piotr spotyka swoją znajomą z drugiego końca Polski, a ja rozpoznaję Grażynę, którą końcem sierpnia poznałam w Trójmieście. Razem oczekujemy na start. I punktualnie o 9.30 rozlegają się brawa i tłum rusza. Najlepsi biegacze biegną już od prawie 12 minut gdy wreszcie i ja przekraczam linię startu. Tylko spokojnie – mówię do siebie – biegnij wolno. To zalecenia pewnego znanego Wam biegacza i blogera , który dobrze wie, że wiele biegów zaczynam za szybko. Tym bardziej, że trasa jest płaska czyli kusi by pobiec szybko. Na dodatek nie słyszę w tym tłumie mojego endomondo, więc nie bardzo wiem jak biegnę. Na szczęście szybko przestaje padać. Lekka mżawka już nie przeszkadza i szybko robi mi się ciepło. Po dwóch kilometrach już wiem, że kurteczka jest zbędna i mogę spokojnie pobiec bez niej. Na szczęście kilkaset metrów dalej wypatruję przy chodniku Piotra i oddaję mu zbędną część garderoby. Dzięki analizie trasy, którą przeprowadziliśmy poprzedniego wieczoru, wiem, że spotkamy się jeszcze siedem razy. Za kolejne dwa kilometry, przed Mostem Łańcuchowym (piętnasty kilometr) aż dwukrotnie, za mostem też dwa razy, po 29 kilometrach i na cztery kilometry przed metą. Może więc trochę nietypowo, ale właśnie tak podzieliłam sobie cały bieg.

Pierwsze 21 kilometrów biegnie mi się bardzo dobrze. Spokojne tempo, piękne widoki i bardzo efektowna trasa. Organizatorzy zadbali by biegacze mogli zwiedzić Budapeszt. Dwukrotnie przebiegłam przez Wyspę Małgorzaty, zobaczyłam budynek Parlamentu – jeden z największych gmachów parlamentów narodowych na świecie, przebiegłam przez Most Łańcuchowy oraz przez Most Wolności, obok Wzgórza Zamkowego i pod nim, Wzgórze Gellerta obejrzałam prawie z każdej możliwej strony i dwukrotnie obiegłam Plac Bohaterów, a ostatnie metry biegu to piękny Lasek Miejski. Trasa to wielka zaleta tego biegu, jest co oglądać i nie brak widoków, które pozwalają oderwać myśli od wysiłku. Trasa reklamowana jest też jako płaska i szybka. Długie proste odcinki wzdłuż Dunaju – to o nich mowa. Jedyne podbiegi to te na mosty. W mojej pamięci pozostanie na długo jeden: na trzydziestym szóstym kilometrze trasa wyprowadza z Wyspy Małgorzaty na most. Kilkadziesiąt metrów podbiegu na tym etapie biegu to już dla mnie spory wysiłek. Wtedy tłumaczyłam sobie, że to już ostatni most. Dwa kilometry dalej trzeba było jeszcze wbiec na wiadukt. Na szczęście chwilę później był punkt odżywczy z coca colą. Nigdy wcześniej i nigdy później nie smakowała mi tak wybornie 🙂

Gdyby mnie ktoś pytał o minusy tego maratonu, to wymienię dwa: stanowczo za krótkie stoły na punktach odżywczych oraz przypadkowi piesi, którzy niespodziewanie przechodzili pomiędzy biegaczami. Pamiętając na pierwszym punkcie odżywczym, by ominąć początkowe stoły, nie zdążyłam złapać kubeczka z wodą. Poratowali mnie Polacy, którzy biegli tuż obok, a uznali, że tej wody mają za dużo. Dostałam więc jeden kubek, za co bardzo dziękuję. Na kolejnych punktach byłam więc czujna. A piesi… no cóż… pamiętam pewną staruszkę, która na jednym z pierwszych kilometrów czyli gdy biegacze biegną jeszcze gęsto, postanowiła przejść na drugą stronę. Nikt z organizatorów jej nie powstrzymał.

Ostatnie metry do mety to zwycięstwo mózgu nad ciałem. Na ostatnim zakręcie wypatrzyłam jeszcze Piotra i znalazłam siłę na uśmiech i szybszy krok. Za metą wciąż niezmiennie wzrusza mnie widok wolontariusza z tym po co biegłam przez ponad 42 kilometry. Mam swój medal. I czuję się jak zwycięzca.

I dotrzymałam słowa danego w Krynicy. Jestem zadowolona – bez ale.