W co ja się wpakowałam – mruczę pod nosem i mozolnie pnę się pod górę. Pod pierwszą górę na tej trasie. Na Lubań. Rzucam okiem na zegarek i już wiem, że pnę się jak żółw. Jak żółw?! Żółw to by mnie wyprzedził! Tempo: 23 minuty na kilometr. Podejście krótkie, zaledwie 6 km z Tylmanowej na szczyt wieży widokowej na Lubaniu, a nam zajmuje to 2 h i 20 minut! Jedyne pocieszenie to fakt, że zgodnie a mapą powinniśmy iść 3 h i 40 minut. Sporo z tego czasu urwaliśmy, ale to przecież dopiero początek drogi! Gdzie tam do Przełęczy Knurowskiej (tu limit 5 h), gdzie Kiczora, Jaworzyna Kamieniecka… stamtąd już blisko i co najważniejsze w dół.

W co ja się wpakowałam – myślę – gdy Piotr woła do mnie, że robi się płasko. Znaczy bardziej płasko. Czyli, że nachylenie ścieżki zamiast 45 stopni ma tylko 30. W co ja się wpakowałam – i zastanawiam się czy ktoś w ogóle będzie tu wbiegał. Aha, swój start zapowiedział Gediminas Grinius, może on…

W co ja się wpakowałam – myślę i chytrze próbuję sprzedać mój pakiet startowy Piotrowi. Nic z tego jednak. Trzeba ponosić konsekwencje własnych decyzji i szybko przeliczam w jakim tempie powinnam się przemieszczać na tej trasie i kiedy mam szansę dotrzeć do mety.

Jak ja się w to wpakowałam? Ano pewnego zimowego wieczoru, w pewnej bielskiej knajpie, przy piwie w towarzystwie biegaczy padło hasło Gorce Ultra Trail. Nowy bieg, jednego z organizatorów znam, góry piękne, trzy trasy do wyboru. Bieg miał jedną konkurencję, tydzień po jego terminie odbywa się Maraton Wigry, a tam też chciałam pobiec, nawet się zapisałam! Takie dwie sroki to może Hania biegaczka złapie, ale ja nie! No i tak sobie tkwiłam tygodniami na dwóch listach startowych, na obu bez wpłaty i czekałam, aż decyzja się podejmie. Zdecydowała bliskość – szybki, krótki dojazd, wypad na weekend, logistyka łatwa do ogarnięcia. Cóż, Wigry muszą na mnie zaczekać. A jak ja się wpakowałam w bieg na 43 km?  No, przecież nie będę biegła 20 km. Znaczy: ambicja wpisała mnie na średni dystans. Wiadomo, że będę szła, więc te 1700 m w pionie pod górę jakoś pokonam – myślałam.

Na wszelki jednak wypadek postanowiłam na własne oczy sprawdzić w co ja się wpakowałam, i tak oto pierwszy majowy długi weekend spędziliśmy z Piotrem w Gorcach. Pięknych, niemal pustych, zachwycających widokami i łąkami. U góry krokusy, na dole mlecze kwitnące jak szalone. Stąd widać Tatry jak na dłoni, na szczęście nie widać 300-metrowej kolejki po bilet do TPN przy drodze do Morskiego Oka. To mój trzeci wyjazd w Gorce. Z pierwszego niewiele pamiętam – Turbacz był (nawet ten sam betonowy słup na szczycie – może ktoś mi powie co on tam robi!), ciężki plecak ze stelażem takim starego typu i ja zasapana licealistka. Niewiele z tego pamiętam. W Gorce wróciłam dwa lata temu na Wielkanoc. Puste góry, chochlik który podkradł nam mapę pod Gorcem Kamienieckim, mgła przez którą straciłam orientację i trzy dni wędrówek właściwie pustymi szlakami.

Tym razem pokonaliśmy w trzy dni ponad 100 km, z czego w górę 4150 m i ciut mniej w dół. Zatrzymaliśmy się w Ochotnicy Górnej, w Jamnem, tuż pod Gorcem Kamienieckim (mapy chochlik nie oddał, trzeba było kupić nową i dobrze jej strzec!) i w pobliżu żółtego szlaku, którym częściową mam zbiegać w sierpniu do mety. Na Jaworzynie Kamienieckiej byliśmy aż trzy razy – dzień bez Jaworzyny to dzień stracony ;). Do tego trochę włóczenia się poza szlakami, ale ścieżkami. Mój największy zachwyt budzi ścieżka przyrodnicza przez Borsuczyny i łąki na Magurkach. Ten szałasik to mogłabym objąć w posiadanie (oferty proszę na priv).

Wracam tu za cztery miesiące. Nocleg zarezerwowany – praktycznie na mecie więc do łóżka się doczołgam. Spodziewajcie się tu relacji jak przebiegnę, przeżyję i będę miała siłę stukać w klawiaturę.