Jestem leniem! Niespełna trzy tygodnie przed maratonem ogarnia mnie słodkie lenistwo. A dokładniej marzenie o nim.

Jeszcze trzy tygodnie biegania i mój wymarzony start na 42 km w pięknej Italii. Ostatni maraton przed przerwą od maratonów. I niewiele osób mi wierzy albo wierzy dopiero wtedy, gdy rozwinę swoją myśl.

Maraton dla prawdziwego biegacza

Po ponad pięciu latach biegania czas na przemyślenia. Może powrót do korzeni biegowych? Może poszukiwanie radości z biegania w czystej postaci? Może czas na bieganie bez „napinki” i tej myśli, że MUSZĘ  wyjść pobiegać, bo maraton. A za oknem deszcz lub wiatr albo i jedno i drugie. Albo zwyczajnie – leń mnie ogrania i wolę kanapę, koc i herbatę, a nie moje buty biegowe.

Bez obaw – nie przestaną biegać. Kocham to, ale zamierzam biegać inaczej. Jak? Sama jeszcze nie wszystko wiem. Na pewno ograniczę starty – hahaha! Trzy już mam w planie w przyszłym roku! Na pewno po asfalcie nie pobiegnę więcej niż 21 km z haczkiem. I na pewno jak przyjdzie mi jeszcze do głowy myśl „maraton” to usiądę i poczekam aż mi przejdzie albo dokładnie to przemyślę.

Codzienność biegacza

Jestem leniem. Zwyczajnie – nie chce mi się. Mam dość gimnastyki i wkomponowywania biegania w codzienne życie. Chcę pozwolić sobie odpuścić. Mam dość bycia twardzielką.

Twardzielką zostałam w pewien niedzielny poranek. Budzik zadzwonił o 5.50 choć nie wstawałam do pracy. Piotr mógł jeszcze pospać w najlepsze, a ja miałam przecież swoje długie wybieganie. I do tego obowiązki, z których nie sposób było się wymigać a wszystko wskazywało na to, że logistycznie może być trudno wszystko pogodzić i wszystkich zadowolić. Wszystkich – łącznie ze mną. Więc od siebie postanowiłam zacząć. Po dobrze wykonanym zadaniu czyli 2,5 h bieganiu mogłam się zająć resztą świata. Komplement w postaci twardzielki zmotywował mnie do nienarzekania, ale już kilka kilometrów dalej od ciepłego łóżka zastanawiałam się co ja wyprawiam. Ciemno jeszcze, mżawka i żadnej żywej istoty na horyzoncie.

Przykładów mogłabym mnożyć. Zakręcony dzień w pracy, a ja idę biegać. Leje z nieba – biegam. Wieje – haha, pobiegałam przed tym wiatrem. Ciemno – biegnę. A ja się chcę zatrzymać. Poleniuchować. Posiedzieć na kanapie. Pospać do południa. Spędzić popołudnie pod kocem z kubkiem herbaty…

I po co mi to wszystko?!

Nie jestem zawodowcem, wyniki mam mocno przeciętne – gorsze niż wielu amatorów. Po co ja się tak męczę? Nie chcę musieć – chcę tylko chcieć. Mam ochotę na bieganie towarzyskie, konwersacyjne, wolne, niespieszne, 5 km, cokolwiek co biegnę tak, jak mam ochotę. Mam ochotę wrócić po 2 km bo to jednak gorszy dzień – to wracam, a nie walczę.

Nie jestem „fajterką”. Nie jestem twardzielką! Jestem leniem! I to leniem na trzy tygodnie przed maratonem.

Patrzę na TEN filmik wizualizujący trasę maratonu i się wzruszam. Tym bardziej im bliżej mety. Prawie słyszę włoskich kibiców 😉

A do tego to bieg we Włoszech, we Florencji z całymi jej dodatkowymi urokami. Poranne śniadania w tempie zwolnionym. Już mam zaplanowane miejsce na pasta party i kolację po maratonie. I lody na deser. I wino oczywiście. Dolce far niente!