Zielono mi…

W moich „telewizorze” tylko zieloność. Kolejny poranek i kolejny wieczór spędzam wpatrzona w ten sam obraz. Na zmianę z widokiem na talerz i szklaneczkę z winem (to do kolacji), żeby trafić i niczego nie ulać.

O, przepraszam – zmiana obrazu: bocian mi przeleciał przed nosem/oknem.

Sielanka, gdzieś na końcu świata. Sielanka, dla tych co nie potrzebuję sklepów, jarmarków z pseudo pamiątkami, dyskotek i innych wakacyjnych atrakcji. Sielanka, dla tych lubią nic nie robić i pobyć w ciszy. I dla tych, co lubią komary, muchy, muszyska i bąki. Wszystko co lata, bzyczy i gryzie. Albo inaczej – sielanka dla tych co dość szybko biegają (bieganie można połączyć z energicznymi wymachami rąk) i/lub szybko maszerują. Nie miejcie jednak złudzeń – wszelkie specyfiki, które mają chronić przed gryzącą armią, będą zbroją przez 2, a nie 6 godzin, jak deklaruje producent. A potem – najlepiej zacząć biec i machać rękami.

Komary zamiast łosia

Przyjechałam tu zobaczyć łosia. Choć jednego i choć z daleka. Po kilku dniach mogę się doliczyć: 2 koziołków, stada żurawi – 10 sztuk co najmniej, czapli białych i siwych – większa ilość, ptaków drapieżnych, łabędzi, wiewiórek, myszy i zaskrońca. Kolejne zasłyszane ptaki i żaby w ilościach nieograniczonych. Samych ptaków jest tu blisko 200 gatunków, więc ornitolodzy mają swój ptasi raj. Mnie interesuje najbardziej cisza i spokój, nowe ścieżki biegowe oraz brak ludzi na trasie.

Wyjazd na Polesie Lubelskie to drugi odcinek poznawania wschodniej części Polski. Rok temu było Roztocze, gdzie wpadłam w Trójkąt Bermudzki, w planach jest jeszcze Biebrza i Białowieża.

Odkryj Polesie!

Polesie czeka jeszcze na swoją szansę, nieodkryte dla turystów – choć mnie to akurat cieszy – ze słabo rozwiniętą infrastrukturą. Może za wyjątkiem okolic jeziora Okuninka – ale tam ja nie zaglądam, bo to co dla innych jest zaletą, dla mnie zdecydowaną wadą.

O przysłowiowy rzut beretem mam ścieżkę przyrodniczą Perehod. Zaczyna się dokładnie kilometr za domem. Dwie wieże widokowe pozwalają do woli podziwiać okoliczne stawy. Mają jeszcze jedną zaletę – muchy i komary tak wysoko nie latają – więc można stąd w spokoju podziwiać widoki.

Na stawach życie tętni – latają, nurkują, lądują i śpiewają. Można tak siedzieć i podziwiać godzinami. Do tego jeszcze te dźwięki – wielu z tych ptasich odgłosów nigdy wcześniej nie słyszałam. I las! Piękny! Szyszki pod stopami, miejscami piaszczyste ścieżki. I znowu mam wrażenie, że za zakrętem będzie morze.

Marszam, biegiem, na rowerze!

Spaceru mi mało więc wieczorową porą ruszam na bieganie – wybieram trasę rowerową Mietiułka. Dobiegam do niej od Perehodu między stawami i stamtąd już trzymam się szlaku i znaków. W sumie 15 km groblami między stawami, lasem, polami i przez wioskę. Końcówka przez las i bagno więc nie ma opcji by odpocząć – komar najlepszym trenerem jest.

Ścieżek przyrodniczych i historycznych tu dostatek

Kolejnego dnia wybieram się zobaczyć ścieżkę „Obóz Powstańczy” – skuszona zdjęciami drewnianych mostków nad wodą. To ścieżka przyrodniczo-historyczna. Udaje mi się jednak dotrzeć tylko albo aż do wieży widokowej – tu postanawiam wrócić do rozstaja i dalej kierować się przez Durne Bagno ścieżką zaznaczoną na mapie, ale nieoznakowaną w terenie. Tylko raz w trakcie tej wędrówki odwróciłam się za siebie – za plecami miałam już stado wygłodniałych krwiopijców, nade mną chmura much. Kilka powalonych drzew trzeba było ominąć, raz wycofać się ze zbyt podmokłej ścieżki i po kilkudziesięciu minutach marszu dotarłam do Wólki Wytyckiej.

Po drodze krótka wizyta nad Jeziorem Wytyckim i na cmentarzu żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza. Kilkaset kilometrów dalej znowu czas zatrzymuje mi się na wieży widokowej, tym razem z drugiej strony Durnego Bagna. Stąd już tylko kilka kilometrów wędrówki znaną mi trasą biegową, oficjalnie rowerową.

Raj dla biegaczy

Miejsc do biegania nie brakuje – można drogą pobiec aż do Sosnowicy (6 km) i tam skręcić na niebieski szlak, który przyprowadzi wprost do domu, w którym mieszkam. W sumie 14 km lasem i mało uczęszczaną asfaltową drogą. Można wybrać się w przeciwnym kierunku przez Wielki Łan i z powrotem przez Wołoskowolę – 11 km. Zdziwienie mijających kierowców i panów siedzących przed sklepem – gwarantowane. Opuszczając granicę Poleskiego Parku Narodowego też jest ciekawie. Przez Czołomę warto zajrzeć do Holi, gdzie znajduje się cerkiew św. Antoniego Pieczerskiego i św. Męczennicy Paraskiewy. Tuż obok cmentarz gdzie zgodnie stoją krzyże katolickie i prawosławne. A po drugiej stronie drogi niewielki skansen – otwarty jak głosi niepozorna karteczka od 10 do 16 i zupełnie bezobsługowy. I znowu ten las, las i las w drodze powrotnej.

Hiszpania to czy Włochy?

Wizyta na Polesiu nie miałaby takiego uroku, gdyby nie gospodyni Perehodu. Mniej więcej wiedziałam dokąd jadę. Ale jednak mniej niż więcej. Wiedziałam, że czeka na mnie pokój w starym, klimatycznym spichlerzu, dziś w roli domu. Ela, która tu rządzi, to miłośniczka poleskiej przyrody, właścicielka 3 psów i zwolenniczka spokojnego, smacznego życia. Z arcyciekawą, zawodową przeszłością, o której chętnie opowie przy szklaneczce wina. Portugalskiego, czerwonego i wytrawnego 🙂

Wyjadę więc stąd odkarmiona – pyszne, proste jedzenie przygotowywane z sercem, wyposażona w wiedzę na temat Walencji, gdzie będę za 5 miesięcy i w kontakty do kilku cudownych miejsc w Beskidzie Niskim. Mam też lekki przedsmak czekającej na mnie w sierpniu toskańskiej farmy. Dla osoby aktywnej, która w wolny dzień, bladym świtem pakuje plecak by przemierzyć w górach kilkadziesiąt kilometrów, tu powoli przyzwyczajam się do leniuchowania. Przedpołudnie w hamaku z książką, popołudnie na leżaku z książką, długie śniadania po porannym bieganiu i niespieszne kolacje po letnich wędrówkach. Codziennie tracę poczucie czasu. Podobno dzisiaj piątek… okolice południa…

W poszukiwaniu łosia…

Miałam nawet wstać o 4 rano, by zaczaić się na niego w poleskich lasach. Nie wstałam, deszcz dzwonił o dach, a w łóżku było tak przyjemnie. Dzień wcześniej już miałam nadzieję, że wyjrzy zza krzaków na ścieżce Dąb Dominik czy Spławy. Nie wyjrzał. Ja miałam za to przyjemną wędrówkę mostkami, kładkami i pomostami nad dwa jeziora – Moszne i Łukie. Po drodze torfowiska, zarośla paproci i skrzypów, jaszczurki umykające spod nóg. Platformy obserwacyjne zachęcają do odpoczynku i obserwacji. I znowu żadnych łosi. Za to w Ośrodku Dydaktyczno-Muzealnym PPN w Starym Załuczu – żółwie błotne. W niewielkim oczku wodnym wypatrzyłam ich kilkanaście.

Jaki jest łoś… niestety nie każdy zobaczy. A to znaczy, że trzeba będzie zatrzymać się na Polesiu w drodze do innej, mało popularnej krainy.